Zabrakło dociekliwości
Treść
Z por. rez. Arturem Wosztylem, byłym pilotem 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, rozmawia Marcin Austyn
Przekonał Pana film traktujący o katastrofie smoleńskiej przygotowany przez National Geographic?
– Nie. W tym filmie nie pokazano nic nowego. Przeciwnie, mieliśmy do czynienia z wieloma uproszczeniami i spłyceniem całego problemu. Nie tego oczekiwałem po tej produkcji.
Dla Pana jako pilota znaczące musiało być pytanie, jakie zadawali sobie filmowi eksperci MAK: „Po co próbowali lądować?”.
– Nie pojmuję tego, dlaczego cały czas mówi się o lądowaniu załogi Tu-154M. Wykonanie podejścia końcowego może zakończyć się lądowaniem lub odejściem na kolejne zajście. To od decyzji dowódcy załogi statku powietrznego zależało, czy wykonane zostanie kolejne zajście, czy też samolot zostanie skierowany na lotnisko zapasowe. Jednak uparcie twierdzi się, że załoga lądowała. A przecież były słowa pilotów informujące o zamiarze odejścia, a później potwierdzające wykonanie tego manewru. Zatem taka narracja jest niedopuszczalna.
Za znaczący uznano incydent gruziński, po którym kpt. Grzegorz Pietruczuk miał już nie latać z prezydentem.
– To było na długo przed katastrofą, a Pietruczuk jeszcze do rozformowania pułku latał na tupolewie i nawet szkolił ludzi. Inną rzeczą jest, że cała ta sprawa była rozgrywana politycznie przez ludzi Platformy Obywatelskiej, a Grzegorz jako żołnierz nie chciał się w to wszystko mieszać.
Autorzy filmu duży nacisk położyli na problem sterylności kokpitu. Wrócono do domniemanej obecności w nim Mariusza Kazany i domniemanych nacisków ze strony gen. Andrzeja Błasika.
– W zaprezentowanej nam historii pozostał element nacisku, jako tej presji kontekstu sytuacyjnego, a niezamknięte drzwi kokpitu zabrzmiały jak mocny zarzut wobec pilotów. Tymczasem owa sterylność kokpitu zależy od obowiązujących procedur. W lotnictwie cywilnym, w liniach komercyjnych, od pewnego poziomu zamyka się dostęp do kabiny pilotów i to ma swoje uzasadnienie. W wojsku ta sprawa wyglądała nieco inaczej, tzn. kokpit nie był zamykany na klucz. Ale też nie było tak, że pasażerowie nieustannie urządzali sobie spacery do kokpitu. Nie było tak, że ktoś stał za plecami pilotów. Dokonano wielkiego uproszczenia problemu i za to należą się słowa krytyki dla pana Macieja Laska, który do tego dopuścił. Przecież ten film to nie radosna twórczość Kanadyjczyków. Oni takie informacje musieli otrzymać od komisji badającej tę katastrofę.
Film miał powstać na bazie oficjalnych raportów oraz relacji świadków. Odnotował Pan obecność tych ostatnich?
– Zdaje się, że ich zabrakło. Z tego wynika, że tymi świadkami są członkowie komisji ministra Millera. Tylko czego są oni świadkami? Może tego, jak tworzono raport?
Zadziwił Pana obraz pięknie urządzonej wieży smoleńskiej i zatroskanych kontrolerów?
– Zdziwiło mnie przede wszystkim to, że autorzy, mając do dyspozycji stenogramy rozmów z wieży, nie skorzystali z nich. W efekcie działanie kontrolerów zostało odwzorowane bardzo nierealistycznie. Można było zrobić coś więcej, pokazać, jak faktycznie wyglądała praca Rosjan, w jakich warunkach pracowali, jak na nich naciskano i jak nerwowo reagowali. To nie jedyne rozczarowanie. Dziwi mnie takie jednoznaczne twierdzenie, że to Arek Protasiuk dokonał przełączenia ustawień wysokościomierza barometrycznego, „radząc” sobie w ten sposób z alarmem. Tego lotniska nie było w systemie i urządzenie „myślało”, że samolot leci do ziemi, i musiało zadziałać. W identycznej sytuacji, 7 kwietnia 2010 r., Arek – by wyciszyć alarm – użył przycisku „terrain inhibit”. To znaczy, że trzy dni później dopadła go pomroczność jasna i przełączył wysokościomierz? Dlaczego tak się stało? Tego nie wyjaśniono. A wytłumaczeniem jest to, że w kokpicie siedziała grupa niedouczonych ludzi, którzy zamiast ułatwiać sobie pracę, za wszelką cenę sobie ją utrudniali. Do tego usłyszałem, że to była standardowa procedura.
A ignorowanie sygnałów alarmowych to w wojsku zwyczaj.
– Po coś jest ten przycisk „terrain inhibit” – jego naciśnięcie powoduje, że alarm się wyświetla, ale nie słychać go. Samoloty specpułku często latały na lotniska wojskowe, których nie było w katalogu AIP, a zatem i w systemie TAWS, i za każdym razem sygnał alarmowy się włączał. Nie można więc standardowego działania załogi w takich sytuacjach rozpatrywać w kategoriach błędu. Przecież to nie piloci wybierali sobie lotnisko docelowe. Osoba zamawiająca loty mogła wybierać lotniska znajdujące się w systemach (lotniska z kodem ICAO), wówczas nie byłoby problemu i urządzenie pracowałoby prawidłowo. Było inaczej, więc i urządzenie niemające pełnych danych na temat danego lotniska musiało ostrzegać, że maszyna leci do ziemi, a lotnicy świadomi powodu takiego alarmu wyciszali go.
Zaskoczyła Pana informacja, że polska komisja dokonała badań pirotechnicznych?
– To takie mijanie się z prawdą, gdyż wiemy, że te badania zostały rzetelnie przeprowadzone dopiero przez prokuraturę wojskową. I to ponad dwa lata po katastrofie. Samolot w tym okresie leżał narażony na zmieniające się warunki atmosferyczne, potem pod przykryciem na płycie lotniska. Dopiero wówczas zebrano próbki do badań. Teraz członkowie komisji ministra Millera twierdzą, że badania pirotechniczne wykonano, i tak wykluczono jeden z przyjętych wątków. Komisja nawet nie badała samego wraku, a jedynie opierała się na informacjach otrzymanych z MAK. Dla mnie jest to niezrozumiałe.
Z filmu dowiemy się, że Polacy szczerze przyznali się do błędów, a zwaśnione narody potrafiły współpracować.
– Powiem tylko, że komisja ministra Millera miała za zadanie zbadać okoliczności katastrofy w oparciu o wnikliwe analizy wszystkich dostępnych materiałów dowodowych, jak czarne skrzynki, wrak, relacje świadków itd., i na tej podstawie wydać stosowne rekomendacje. W przypadku tej katastrofy wskazano na pewną niewydolność, bałagan, ale też uczyniono o krok za dużo, bo od razu wytypowano winnego. I był nim specpułk oraz ludzie, którzy siedzieli za sterami samolotu. Jeśli zaś chodzi o współpracę, to dziś doskonale wiemy, że była ona „wyśmienita” i „rozwiązano” wszystkie problemy i bolączki dotyczące Sił Powietrznych oraz systemu wykonywania lotów z VIP-ami.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik Wtorek, 29 stycznia 2013
Autor: jc