Toksyczne dowody
Treść
Dwudziestu ośmiu członkom rodzin ofiar katastrofy samolotu Tu-154, zgodnie z życzeniem, dostarczane są rzeczy ich bliskich. Uznano je za zbędne w śledztwie. Przesyłki są hermetycznie pakowane. Specjaliści nie dają pełnej gwarancji, że bezinwazyjnymi metodami zdołali usunąć wszystkie groźne zanieczyszczenia.
Część odnalezionych na miejscu katastrofy samolotu Tu-154M rzeczy, niezakwalifikowanych w śledztwie jako materiał dowodowy, wraca do rodzin tragicznie zmarłych. Pamiątki muszą jednak pozostać w hermetycznym zamknięciu, bo mogą znajdować się na nich niebezpieczne dla życia lub zdrowia bakterie. Przesyłki dostarczane są do domów zainteresowanych w paczkach przez Żandarmerię Wojskową, która przy odbiorze żąda podpisu pod oświadczeniem o zapoznaniu się z zagrożeniem, jakie niesie za sobą otwarcie hermetycznego opakowania.
Jak poinformowała nas Naczelna Prokuratura Wojskowa, zainteresowanie odzyskaniem rzeczy bliskich wyraziło 28 członków rodzin ofiar katastrofy. Zakończono już proces okazywania tych przedmiotów i są one aktualnie wydawane. - Treść oświadczenia, podpisywanego przez osoby, którym rzeczy są wydawane, wynika bezpośrednio z treści opinii Wojskowego Instytutu Higieny i Epidemiologii. - Z punktu widzenia pragmatyki laboratoryjnej zastosowane techniki badania sterylności oraz ocena doboru tych technik pozwalają z wysokim prawdopodobieństwem bliskim pewności stwierdzić, że zastosowana technika sterylizacji była skuteczna i przedmioty te zapakowane oryginalnie są w tej chwili wolne od zanieczyszczeń mikrobiologicznych, aczkolwiek nie istnieją techniki i podejścia diagnostyczne pozwalające na przyjęcie pełnej odpowiedzialności za to stwierdzenie - tłumaczy płk Zbigniew Rzepa, rzecznik NPW. I zapewnia, że Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie uczyniła wszystko, co było możliwe, aby doprowadzić do wydania tych rzeczy rodzinom ofiar katastrofy. - Nic więcej bez możliwości uszkodzenia tych rzeczy zrobić się już nie da - podkreślił płk Rzepa. I jak dodał, zabiegi umożliwiające bezpieczne okazanie, a następnie wydanie znalezionych rzeczy członkom rodzin ofiar katastrofy kosztowały budżet państwa ponad 122 tys. złotych. Zaznacza, że w razie wątpliwości przesyłki można nie odebrać.
Adresaci są zaskoczeni całą sytuacją, do tej pory podobnych oświadczeń nie musieli podpisywać. Co się zmieniło? - Podczas wydawania bliskim ofiar innych rzeczy (a więc tych, które nie były zdjęte z ciał ofiar katastrofy) nie było konieczności informowania o zagrożeniach wynikających z obcowania z taką rzeczą - wyjaśnia płk Rzepa. Wydawane przez żandarmerię przedmioty należące do ofiar katastrofy smoleńskiej to te, które uznano za zbędne dla śledztwa i zdecydowano, by je zwrócić osobom uprawnionym po wcześniejszym okazaniu. Oczywiście w przypadku, gdy ich własność nie budziła żadnych zastrzeżeń. W gestii prokuratury pozostaje wciąż grupa przedmiotów należących do ofiar katastrofy. To m.in. telefony komórkowe, aparaty fotograficzne, kamery, laptopy, które stosownymi postanowieniami Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie "uznała za dowody rzeczowe i przekazała uprawnionym służbom, celem odzyskania znajdujących się na nich informacji, mogących pomóc w wyjaśnieniu przyczyn i przebiegu katastrofy".
Długa droga do właścicieli
Z informacji przekazanych "Naszemu Dziennikowi" przez Naczelną Prokuraturę Wojskową wynika, że zanim hermetyczne paczki trafiły do właścicieli, musiały przebyć długą drogę. Chodzi tu głównie o rzeczy osobiste ofiar katastrofy, a w szczególności elementy odzieży, które zostały zdjęte ze zwłok w trakcie prowadzonych badań sądowo-medycznych w Moskwie. - Po przekazaniu tych rzeczy do Polski, 29 kwietnia 2010 r. Wojskowy Inspektor Sanitarny z Wojskowego Ośrodka Medycyny Prewencyjnej w Modlinie zakwalifikował je jako potencjalnie zakaźne odpady medyczne ze względu na ich liczne zanieczyszczenia substancjami pochodzenia organicznego, a następnie zdecydował o utylizacji tych rzeczy - przypomina płk Rzepa. Następstwem tej opinii było wystąpienie prokuratury 11 maja 2010 r. do Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie z wnioskiem o zarządzenie zniszczenia tych przedmiotów jako "niebezpiecznych dla życia lub zdrowia ludzi, stanowiących źródło zagrożenia dla bezpieczeństwa powszechnego".
Sąd wniosku nie uwzględnił, a w uzasadnieniu stwierdził, że jeśli prokurator uznaje te przedmioty za zbędne dla śledztwa, a nie można ich wydać osobom uprawnionym, to powinien "spowodować niezwłoczne wykonanie decyzji Wojskowego Inspektora Sanitarnego". W praktyce oznaczałoby to zniszczenie lub bezpieczne przechowywanie tych rzeczy. Tak przedmioty trafiły do rzeszowskiej firmy zajmującej się przechowywaniem i utylizacją odpadów medycznych. Przedłużające się postępowanie spowodowało jednak, że szef Sztabu Generalnego z inicjatywy prokuratury wojskowej powołał zespół, którego zadaniem było określenie, czy i w jakim stopniu rzeczy ofiar katastrofy stwarzają zagrożenie dla zdrowia lub życia ludzi. Zlecono analizę, która miała wykazać możliwości likwidacji skażeń i w konsekwencji umożliwić bezpieczne okazanie i ewentualne wydanie rzeczy rozpoznanych rodzinom ofiar katastrofy.
Promieniowania nie wykryto
By stwierdzić, czy na przedmiotach znajdują się niebezpieczne substancje chemiczne, promieniotwórcze lub biologiczne, na podstawie opinii Wojskowego Instytutu Higieny i Epidemiologii oraz Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii wykonano szereg badań. Dokonano m.in. analiz mikrobiologicznych, chemicznych, weryfikowano poziom skażeń promieniotwórczych. Obecności bojowych środków trujących oraz produktów ich rozkładu, jak również obecności substancji promieniotwórczych nie wykryto. - Stwierdzono jednakże, iż na rzeczach pochodzących z ciał ofiar obecne są zarówno liczne szczepy bakterii chorobotwórczych, jak i węglowodany alifatyczne, naftalenowe i aromatyczne (które świadczą o obecności w próbach pozostałości po paliwie lotniczym). Wobec powyższego bezpieczne okazywanie tych rzeczy pokrzywdzonym na tym etapie było niemożliwe - zaznacza prokurator płk Zbigniew Rzepa.
Dlatego zespół zdecydował o poddaniu rzeczy sterylizacji "metodą bezkontaktową przy wykorzystaniu promieniowania jonizującego". W ocenie ekspertów, była to najskuteczniejsza metoda pozwalającą na oczyszczenie przedmiotów ze zidentyfikowanych substancji chemicznych i biologicznych. Taki zabieg gwarantował też, że rzeczy nie zostaną zniszczone.
Przedmioty wróciły do jednostki Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim. Kolejna opinia Wojskowego Instytutu Higieny i Epidemiologii potwierdziła, że znajdują się na nich liczne szczepy bakterii chorobotwórczych stwarzających zagrożenie dla zdrowia i życia ludzi, w tym bakterii przetrwalnikujących Clostridium botulinum. Jak podała NPW, stąd też 25 maja 2011 r. w Instytucie Chemii i Techniki Jądrowej w Warszawie przedmioty te poddano dekontaminacji poprzez sterylizację metodą bezdotykową, przy użyciu twardego promieniowania jonizującego.
Szkodliwe mikroby
To wtedy uzyskano opinię, że po przeprowadzonym zabiegu sterylizacji radiacyjnej możliwe jest wydanie rzeczy osobom trzecim. Jednak jak wskazał płk Rzepa, eksperci stwierdzili, że jest to możliwe "jedynie przy zastosowaniu obecnej (oryginalnej) formy ich zapakowania. Otwarcie opakowań, w których rzeczy te w chwili obecnej się znajdują (tj. woreczków foliowych), stwarza ryzyko zanieczyszczenia materiałów przez kontakt z mikroorganizmami środowiskowymi, zarówno niechorobotwórczymi, jak i chorobotwórczymi, w zależności od tego, kto i w jakim środowisku będzie miał z nimi kontakt - co zostało wykazane poprzez przeprowadzenie kolejnych badań mikrobiologicznych".
To też były dowody
W ocenie mec. Piotra Pszczółkowskiego, pełnomocnika kilku rodzin poszkodowanych w katastrofie samolotu Tu-154M, przede wszystkim wspomniane przedmioty osobiste powinny być odpowiednio zabezpieczone jeszcze na terenie Federacji Rosyjskiej i przechowywane na potrzeby toczącego się w Polsce śledztwa. Jak wskazuje, problemem wtórnym była sama szkodliwość tego materiału, bo przede wszystkim problematyczna była decyzja o jego sterylizacji. Wprawdzie rzeczy osobiste zostały uznane przez prokuratorów za zbędne w śledztwie, ale to też oznacza, że gdyby w przyszłości np. sąd, strony postępowania chciały powtórzyć pewne analizy czy skorzystać z tych przedmiotów jako z dowodów, będzie to niemożliwe. - W mojej ocenie, te przedmioty zostały błędnie zakwalifikowane jako niepotrzebne w śledztwie. To jest materiał dowodowy i powinien być on do końca postępowania odpowiednio zabezpieczony. Ktoś, kto z tego zrezygnował, wziął na siebie to ryzyko, że pewnych rzeczy już się nie ustali, nie zweryfikuje. Niewiele się to różni od umycia wraku - zaznacza Pszczółkowski. Według niego, istnieje takie ryzyko, że wyniki wykonanych analiz w przyszłości mogą zostać podważone, a w takiej sytuacji wyczyszczenie materiałów uniemożliwi wykonanie ponownych badań. - Dziwnym trafem w tej sprawie wszyscy robią "niepodważalne badania", niszczą materiały dowodowe. I twierdzą, że nie ma się czym martwić, bo były one przebadane. Tylko tego już nie zweryfikujemy. Ja nie mówię, że nie mam zaufania do prokuratury, ale też tego zaufania mieć nie muszę. A przecież każdy szanujący się sędzia będzie chciał mieć wgląd w ten materiał - dodaje pełnomocnik. Dlatego, jego zdaniem, rzeczy, choć kłopotliwe w przechowywaniu, powinny zostać zatrzymane na potrzeby śledztwa w pierwotnej postaci. - Oczywiście jak już się uczyniło dowód rzeczowy niezdatnym do weryfikacji wykonanych na nim badań, to należy zadbać chociaż o te względy sanitarne - dodaje mec. Pszczółkowski. Jego zdaniem, można jednak spodziewać się, że mimo ostrzeżeń wiele osób otworzy hermetyczne worki, bo otrzymane przedmioty to pamiątki po bliskich zmarłych. - Jak już zaczęło się sterylizować, to należało przekazać pewny materiał. A asekuracja w postaci podpisywanych oświadczeń, w razie gdyby otwarcie hermetycznej paczki komuś zaszkodziło, można powiedzieć, jest żadna - oceniła pełnomocnik.
Także według mec. Bartosza Kownackiego, pełnomocnika kilku poszkodowanych rodzin, podpisywana deklaracja to zabezpieczenie na wyrost. Jak przyznaje, skoro prokuratura zdecydowała się przekazać rzeczy bliskim zmarłych, to powinny one być dla nich bezpieczne. - Jeśli okazuje się, że tych rzeczy nie można wyjąć z hermetycznego opakowania, to można powiedzieć, że cały trud włożony w ich oczyszczenie był bezproduktywny - zaznacza mec. Kownacki. Jak dodaje, zapewne wiele osób doceni to, że otrzymały taką zabezpieczoną pamiątkę, bo to i tak więcej niż nic, ale nie zmienia to faktu, że jest to połowiczne rozwiązanie.
Marcin Austyn
Nasz Dziennik Poniedziałek, 28 maja 2012, Nr 123 (4358)
Autor: au