Niegotowi na opór
Treść
Państwo polskie nie jest przygotowane na wypadek wojny. Zaniedbywany system obrony cywilnej zanika, a jego jeszcze funkcjonujące elementy nie są skoordynowane. Rozwiązania porządkujące system mają się pojawić dopiero pod koniec roku
- System ochrony ludności, zakładów pracy i urządzeń użyteczności publicznej, dóbr kultury, ratowania i udzielania pomocy poszkodowanym w czasie wojny nie istnieje - wskazuje Barbara Bubula, poseł PiS, członek sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych. Ta surowa ocena to efekt raportu Najwyższej Izby Kontroli, która wykazała m.in., że plany obrony są niekompletne i nieaktualne. W niemal co trzecim skontrolowanym województwie, powiecie czy gminie nie ma żadnych formacji obrony cywilnej. Co więcej, zaniechane zostały szkolenia ludności w zakresie reagowania na sytuacje wojny i wielkich klęsk żywiołowych. NIK zauważa też, że poziom finansowania obrony cywilnej nie zapewniał jej sprawnego funkcjonowania, a wręcz uniemożliwiał wyposażenie formacji obrony cywilnej w niezbędny sprzęt. Kontrolerzy wskazują także na zaniedbania Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, które zaprzestało nawet zbierania danych o stanie obrony cywilnej. Izba wytyka również brak koordynacji działań Państwowej Straży Pożarnej, komórek systemu zarządzania kryzysowego, i formacji odpowiedzialnych za ochronę skupisk ludzi, ich ewakuację oraz obronę strategicznych obiektów w razie konfliktu zbrojnego. - Już w 2006 r. za rządów PiS w MSWiA zorientowano się, że stary system obrony cywilnej nie funkcjonuje, a nie ma nowej koncepcji działań na czas stanów wyjątkowych. Rozpoczęto prace nad stworzeniem spójnego systemu obrony, podjęto próbę rozstrzygnięcia, która z formacji i jak ma się zajmować schronami, która ewakuować ludność itd. Okazało się, że ekipa Donalda Tuska od 2007 roku w tej sprawie nie zrobiła ani kroku naprzód. Do dzisiaj nie istnieje nawet rządowy projekt ustawy regulujący te zagadnienia, a w tym czasie resztki starego systemu uległy całkowitej dezintegracji. Nie powstała nowa ustawa, a starą po prostu beztrosko przestano wykonywać. To jakoś dziwnie współgra z rozmontowaniem armii i rozbrojeniem naszego państwa - podkreśla Bubula. Obecnie funkcjonują tylko pewne elementy obrony cywilnej, ale są one umieszczone w innych systemach i nikt nie koordynuje ich działań. Propozycje dotyczące rozwiązania problemów ujawnionych przez NIK mają pojawić się dopiero pod koniec roku.
NIK pokazała fikcję
Podobnie sytuację ocenia Stanisław Pięta, poseł PiS, członek sejmowej komisji administracji. - NIK jednoznacznie stwierdziła, że w przypadku obrony cywilnej mamy do czynienia z fikcją. Istnieje jakaś nazwa, szkieletowa struktura, ale te osoby z posiadanymi środkami nie są w stanie reagować w sytuacji zagrożenia. Istnieją pewne plany działań, ale one zostały przygotowane jeszcze w ubiegłym stuleciu i nie dopowiadają rzeczywistości - zaznacza poseł. Od ich sporządzenia minęło tyle czasu, że zdarza się tak, iż np. nie ma już szpitali, które w pierwotnym założeniu miały stanowić miejsce ewakuacji chorych i rannych. - Mamy państwo w stanie rozkładu i nie mówię tu tylko o instytucjach i strukturach, które mają działać na wypadek powstania konkretnych zagrożeń, ale o strukturach prowadzących działalność każdego dnia. Jest coraz mniej strażaków, policjantów, żołnierzy, placówek pocztowych. Polska, jeśli chodzi o instytucje państwowe, karleje, zamiera. Za to rozwija się biurokracja - tłumaczy Pięta. W ocenie Dariusza Seligi (PiS), członka sejmowej Komisji Obrony Narodowej, brak funkcjonalności ochrony ludności cywilnej to m.in. efekt cięcia budżetów poszczególnych resortów, ale też województw czy starostw. Nie ma również czytelnych zasad działania na wypadek zagrożeń. - Brakuje jasnych procedur. A to doprowadzi do tego, że lokalnie, czy to na poziomie województwa, czy starostwa, każdy będzie raczej chciał zadbać o siebie, a nie o ludność. Tę kwestię trzeba uporządkować i zainwestować w obronę cywilną. Mówi się, że MON oddaje do budżetu państwa 800 mln złotych. W moim przekonaniu, są to pieniądze, które powinny być spożytkowane dla społeczeństwa i tu jest miejsce na ich zagospodarowanie - ocenia. Zdaniem Seligi, uporządkowanie systemu obrony cywilnej to poważne wyzwanie, ale nie jedyne, bo państwo polskie w ogóle jest słabo przygotowane na wypadek wojny. - Na przykład nie wiadomo, jak należałoby w razie zagrożenia postąpić z Sejmem RP. A przecież Sejm byłby potrzebny, bo w sytuacji zagrożenia, wojny też trzeba podejmować decyzje. Nie wiem, może wsadzono by nas w autobusy i wywieziono, a może w ogóle parlament byłby niepotrzebny? Tylko jeśli już na tym poziomie nie wiadomo, co robić, to czy wojewoda albo starosta będzie wiedział, co do niego należy? - zaznacza poseł.
Kto naczelnym wodzem?
W opinii Seligi, problemem może okazać się nawet przejęcie dowodzenia Siłami Zbrojnymi, bo nie jest jednoznaczne, kto w sytuacji zagrożenia stanąłby na ich czele w roli naczelnego dowódcy. - Konstytucja RP tego nie precyzuje i pozostaje wątpliwość, kto miałby zostać naczelnym dowódcą: szef Sztabu Generalnego, minister obrony narodowej, a może prezydent? On jest zwierzchnikiem Sił Zbrojnych, ale może to szef Sztabu Generalnego jest dziś tym żołnierzem, który będzie gotów do wzięcia ciężaru odpowiedzialności za działania armii na wypadek wojny? W mojej ocenie, w obecnym systemie brakuje w tej kwestii klarowności, a to powinno być oczywiste - zauważa.
W razie konfliktu problemem może okazać się także brak zdolności obywateli do podjęcia działań obronnych. Wynika to z faktu profesjonalizacji armii i rezygnacji nie tylko z poboru, ale i szkoleń. - W obecnej sytuacji nasi sąsiedzi wschodni, bo w tę stronę przede wszystkim musimy patrzeć, zacierają ręce, wiedząc, że gdyby dziś młodym Polakom przyszło wziąć karabin do ręki, to nie umieliby się nim posłużyć - mówi Seliga. Tymczasem doświadczenia wielu państw pokazują, że w razie konfliktu nie rzuca się bomb atomowych, bo to grozi globalnym kataklizmem. Wówczas dla napadanego państwa rozwiązaniem jest wojna partyzancka. - W tym kontekście trzeba mieć świadomość tego, że niespełna 100-tysięczna armia nas nie obroni. I w razie agresji ostatnią linią oporu byłaby partyzantka. Ale tej nie będzie, jeśli nie wykorzystamy potencjału ludnościowego - dodaje Seliga.
Faktem jest, że Polska należy do NATO, a art. 5 traktatu waszyngtońskiego obliguje inne państwa Sojuszu do pomocy w razie ataku, ale zanim taka pomoc nadejdzie, trzeba się bronić samemu. - W sytuacji zagrożenia reakcja sojuszników może być różna. Owszem, są zapisy traktatu, tylko trzeba też mieć świadomość tego, że dziś np. Amerykanie zmieniają swoją filozofię i wychodzą z Europy, chcą, żeby ta sama za siebie odpowiadała. Obawiam się tego, że w sytuacji zagrożenia na forum europejskim byłyby podejmowane dyskusje, stanowiska, a my czekalibyśmy na pomoc. Dlatego uważam, że obecnie jest dobry czas, by samemu coś zrobić - kwituje poseł.
Marcin Austyn
Nasz Dziennik Wtorek, 19 czerwca 2012, Nr 141 (4376)
Autor: au