Nie wpuścili nawet księdza
Treść
Zaostrza się konflikt w postawionych w stan likwidacji zakładach obuwniczych w Lublinie. Już trzeci dzień kilkudziesięciu pracowników, w większości kobiet, przebywa na terenie zakładu odcięta od świata kordonem ochroniarzy. Druga część protestujących zajmuje zakładowy sklepik.
Zdaniem związkowców, sytuacja protestujących w zakładzie zmienia się na gorsze. We wtorek doszło do spotkania obu skonfliktowanych stron u wojewody lubelskiego, w czasie którego likwidator zakładów podpisał zobowiązanie, że władze spółki nie będą utrudniały warunków bytowych protestujących kobiet.
- Na pozwolenie dostarczenia protestującym paniom posiłku trzeba było czekać aż trzy godziny, gdyż ochroniarze blokowali wejście, mówiąc, że nie dostali rozkazu od prezesa firmy - wskazuje Marian Król, szef lubelskich struktur "Solidarności".
Protestującym kobietom władze spółki odmówiły udostępnienia jakiegokolwiek pomieszczenia. Już 3. dzień zwolnione pracownice koczują praktycznie zepchnięte na schody. Jak relacjonują, w nocy wyłączono im światło i ogrzewanie. Dopiero na interwencję wojewody rano przywrócono te media. Władze spółki zaprzeczają, że doszło do tego rodzaju szykan.
We wtorek wieczorem kobiety poprosiły o wsparcie duchowe, lecz ochroniarze nie dopuścili przybyłego pod bramę zakładu księdza. Podobnie postąpili w środę z ks. Zdzisławem Kuzią, diecezjalnym duszpasterzem ludzi pracy, kapelanem Regionu Środkowowschodniego NSZZ "Solidarność". Kapłan modlił się z protestującymi w strugach deszczu na ulicy przed zabarykadowanym wejściem do zakładu.
Władze spółki twierdzą, że związkowcy eskalują konflikt, wysuwając nierealne żądania płacowe. Wskazują, że na spełnienie postulatu wypłaty odszkodowania w wysokości 2 tys. zł za każdy rok przepracowany w zakładach nie ma w kasie pieniędzy. Ale zdaniem związkowców, zasadniczym postulatem, o który walczą, jest umożliwienie prowadzenia działalności związkowej.
- Nie wiemy, jakie są możliwości finansowe spółki i nie mamy powodów, żeby wierzyć im na słowo - argumentują. - Twierdzą, że mogą przedstawić stosowne dokumenty po zakończeniu procesu likwidacji. Tylko już nie będą mieli komu je przedstawiać, nie będzie drugiej strony - podkreślają.
- Jest to wrogie wobec pracowników, wręcz bandyckie rozwiązanie - nie kryje oburzenia protestujący wraz z załogą Protektora Marian Król. - Nie było takiego drugiego przykładu w kraju, żeby zastosowano taki swojego rodzaju lokaut, zawiadamiając jednego dnia o likwidacji spółki i zabraniając pracownikom wejścia na teren zakładu choćby po swoje rzeczy osobiste. Przecież upadłości zakładów było w Polsce tysiące i nikt do takich rozwiązań się nie posunął. Mamy sytuację horrendalną, jak ze stanu wojennego. Najwidoczniej właściciele zakładów mają dużo do ukrycia - przypuszcza.
Adam Kruczek, Lublin
Nasz Dziennik Czwartek-Piątek, 5-6 stycznia 2012, Nr 4 (4239)
Autor: au