Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Michaś oddycha!

Treść

Ze starszym ogniomistrzem Krzysztofem Zahorowskim rozmawia Adam Białous
W Miejskim Stanowisku Kierowania w Białymstoku pracuje Pan od trzech lat. Zdarzyła się już Panu podobna sytuacja?
- Przyznam, że nie. Pierwszy raz udało mi się pomóc uratować życie ludzkie przez telefon. Chociaż zanim podjąłem pracę tu, gdzie obecnie pełnię służbę, jako strażak w tzw. oddziale bojowym brałem udział w niejednej akcji ratunkowej, czy to w przypadku pożaru, czy podczas pomocy udzielanej ofiarom wypadków drogowych. Jednak wówczas nigdy nie zdarzyło mi się, żebym musiał udzielać poszkodowanemu pierwszej pomocy - myślę tu o reanimacji. Zawsze na czas było pogotowie ratunkowe i lekarze czy ratownicy medyczni, którzy się tym zajmowali. Sytuacja, kiedy reanimowałem, i to jeszcze przez telefon, była dla mnie zupełnie nowa. Nie ukrywam, że była bardzo trudna. Matka umierającego dziecka, która do mnie zadzwoniła, z wiadomych powodów była roztrzęsiona, cała w emocjach. Dlatego z początku trudno było mi się z nią porozumieć. Do tego jakość połączenia była nie najlepsza. Jakieś zakłócenia, trzaski. Pomimo tego udało się nam dość szybko porozumieć. Mamie dziecka przekazywałem informacje, w jaki sposób je ratować. Ona z kolei instruowała męża, który bezpośrednio udzielał chłopczykowi pomocy. Akcja ratunkowa polegała w tym przypadku na prawidłowym ułożeniu dziecka i zastosowaniu metody sztucznego oddychania. Po kilku cyklach dziecko zaczęło oddychać.
Na zarejestrowanym przez straż pożarną nagraniu rozmowy, jaką przeprowadził Pan z matką Michasia, pierwsze dramatyczne słowa skierowane do Pana brzmią: "O Jezu, dziecko umiera! Nie oddycha!". W takiej sytuacji trudno jest zachować zimną krew. Jednak Panu się to udało. Pana głos cechują spokój i opanowanie, co zapewne zdecydowało o powodzeniu akcji. To kwestia praktyki czy charakteru?
- Pewnie po trochu jednego i drugiego. Jestem przekonany, że w sytuacjach, kiedy trzeba ratować ludzkie życie, najważniejszą sprawą jest starać się nie dopuścić do głosu emocji, nie wpadać w panikę. Również od czasu, kiedy z powodów zdrowotnych nie mogę bezpośrednio brać udziału w strażackich akcjach ratunkowych, pracuję przy telefonie alarmowym, wiem, że ta zasada i na tym stanowisku jest bardzo ważna. Dobrze, że rodzicom udało się opanować emocje, dzięki czemu mogli wykonać czynności ratunkowe, o które ich prosiłem. Gdy matka dziecka nieco się uspokoiła, mogła mi również podać prawidłowy adres ich domu w miejscowości niedaleko Białegostoku, gdzie rozegrał się cały ten dramat. Wówczas mogłem przekazać te ważne informacje dla pogotowania ratunkowego, które bez komplikacji trafiło na miejsce zdarzenia.
Co Pan poczuł, kiedy mały Michaś złapał samodzielnie pierwszy oddech?
- Choć może nie słychać tego na nagraniu rozmowy, poczułem w sercu wielką ulgę i szczęście. Udało się uratować życie dziecka. Rozmowę z jego matką kontynuowałem, wiedząc, że sytuacja nie jest jeszcze do końca pewna. Prosiłem rodziców, aby cały czas kontrolowali, czy dziecko oddycha. Udzieliłem im wskazówek, jak je teraz ułożyć. Mama dziecka wciąż niecierpliwie pytała, kiedy przyjedzie karetka. Za każdym razem uspokajałem ją, że jest już w drodze i zaraz u nich będzie. Przy słuchawce czuwałem aż do czasu, kiedy przyjechała karetka.
Czteroletni chłopczyk, którego pomógł Pan uratować, trafił na szpitalny oddział ratunkowy. Według lekarzy, jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, jego ogólny stan jest dobry. Widział się Pan z tym dzieckiem?
- Tak. Kiedy dowiedziałem się, w którym szpitalu leży, odwiedziłem Michałka. Spotkałem się tam również z jego rodzicami. To było wzruszające spotkanie. Dziękowali mi, a ja im dziękowałem, że nie ulegli panice i razem udało się nam dokonać rzeczy wspaniałej - uratować życie ich dziecka.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik Wtorek, 21 lutego 2012, Nr 43 (4278)

Autor: jc